Mole co? Molekuła? Pułkownik Molibden z „Rozmów kontrolowanych”? Nie. Ani to, ani tamto.
Molenbeek to dzielnica Brukseli (opanowana ostatnio przez przemiłych przybyszów z Czarnego Lądu) i siedziba klubu Racing White Daring Molenbeek (w skrócie RWDM), bez którego kibiców nie byłoby Alfabetu Futbolowego Globtrotera w ogóle albo byłby o wiele krótszy.
RWDM, jak nazwa wskazuje, był wynikiem kilku fuzji. W roku 1974 klub został mistrzem Belgii, a później wielokrotnie występował w europejskich pucharach. Raz nawet zagrał z Wisłą Kraków. By rozstrzygnąć rywalizację na swą korzyść, piłkarze z Brukseli potrzebowali serii rzutów karnych. Ale nie będziemy tu przytaczać przedpotopowych opowieści dziwnej treści, które psa z kulawą nogą dawno przestały obchodzić.
A było to tak. Był rok 2006, zbliżał się mecz Belgia – Polska na stadionie Heysel w Brukseli. Wtedy jeszcze chciało się mnie i moim znajomym jeździć na kadrę, jechaliśmy więc całą noc, by rano zacumować w stolicy Mumii Europejskiej.
Jak prawdziwi janusze, walimy ze szwagrem do centrum, by napić się najlepszego na świecie belgijskiego piwa i spotkać z jednym Belgiem umówionym wcześniej. Jak, dlaczego i przez kogo, to długa historia, nie warta wspominki, ale gospodarz okazał się całkiem na poziomie.
I teraz mała retrospekcja. W czasach studenckich, w momentach krańcowego zamroczenia bawiliśmy się w „wymień pięciu sławnych Belgów”. Trudno szło, jak po grudzie niemal, i przeważnie kończyło niewybrednymi żartami o Marcu Dutroux. Ale wówczas spotkany Zizou (bo łysiejący, jak francuski piłkarz, jednak zdecydowanie nie Arab) okazał się kibicem Molenbeek właśnie, encyklopedycznym bratem łatą, i to nie dlatego, że na inauguracyjnym spotkaniu wypiliśmy po trzy dziewięcioprocentowe westmalle. My na stadion, nasz nowo poznany kolega – w auto i do domu. Twierdził, że tak można. Następnym razem spotkaliśmy się rok później, przy okazji rewanżu w Chorzowie. Była ujemna temperatura, ale Stadion Śląski pękał w szwach, w końcu nie co dzień polska reprezentacja awansuje do finałów mistrzostw Europy. Wszystkich Belgów przyjechało SZEŚCIU – sami znajomi, sami wariaci, w tym Zizou, jego kuzyn itd. Jeden na mecz nie dotarł, bo wcześniej na dworcu w Katowicach spotkał dziewczynę, z którą potem zjadł kolację (niestety, jej ojciec czekał na zewnątrz w aucie), inny nie miał biletu, ale wszedł; udawał, że nie rozumie, co ochrona do niego mówi przy wejściu.
Gdy nie wybierali się do Azerbejdżanu czy na Bałkany za kadrą, część Belgów jeździła za Olympique’iem Lyon, część za Hearts, kolejna część wizytowała europejskie areny na których kiedyś kopał ich klub (Bilbao, Guimarães, Gelsenkirchen, Kraków itd.).
Skąd mieli tyle czasu? Otóż w 2002 roku RWDM nie uzyskał licencji ligowej i tam nie ma jak u nas, że wicie, rozumicie, się pogada, się załatwi, tylko od razu dostajesz kopa do niższej ligi. U nich złożyło się tak nieszczęśliwie, że klub akurat przejął pewien biznesmen, który zmienił nazwę klubu na FC Brussels, więc kibole RWDM, chcąc nie chcąc, utworzyli własny klub i zaczęli od ósmej ligi.
Niecały rok później, w czerwcu, zostaliśmy, jako Lechia Gdańsk, zaproszeni na Turniej RWDM In Memoriam, czyli ku pamięci. Bo dla tych moich ziomów ich klub de facto umarł w 2002 roku.
A te turnieje… Słów nie starczy, by opowiedzieć, co tam się działo… Zawsze bierze udział od 10 do 12 drużyn, piwo jest pochłaniane w ilościach hurtowych, inne używki też, i zawsze świeci słońce. Co ciekawe, większość uczestników ma mocną alergię na kolor zielony, ale w miarę przyswajania żołądkowej gorzkiej, mają coraz mniej obiekcji…
A teraz czas przybliżyć uczestników:
ROYALE UNION SAINT-GILLOISE – klub z drugiej strony Brukseli. Jego kibice są co roku gospodarzem imprezy powitalnej, która odbywa się w piątek; w sobotę jest granie, w niedzielę kacowanie.
Oto, gdzie odbywa się ten wieczorek zapoznawczy. To jest zabytek klasy zerowej, to znaczy nie wiem czy oficjalnie, ale dla kibiców na pewno tak. Klimatu dodaje wnętrze stadionu, z jedną z trybun położoną w dużej części w lesie. Tam właśnie, w lesie, mieli szatnię piłkarze Unionu, którzy w latach 20. ubiegłego stulecia jedenaście razy zdobyli mistrzostwo Belgii. A więc, jak widzicie, w Brukseli, nie tylko Anderlecht, bo nie pamiętam czyśmy już ustalili, czy „Fiołki” mają siedzibę w stolicy czy poza?
TORINO – Włosi prawie w ogóle nie mówią po angielsku, za to prawie wszyscy mają ciemne okulary, żeby nie widać było przekrwionych oczu (ciekawe, od czego?). Nigdy nie przylatują samolotem, zawsze busami (ciekawe, czemu?). Nie można powiedzieć, że mamy jakiś superkontakt z nimi, ale ostatniego razu bardzo nas przepraszali, że na derby do nich przyjechała delegacja triady. Zresztą przyjechała i odjechała z niczym, bo według migowej relacji kolegów z Toro (jak to Włosi, sporo wymachują rękami), zapłacili za bilety, ale na stadion nie weszli. Miło. Aha, ich lider ma na szyi wytatuowanego muchomora.
HEARTS – początkowo przyjeżdżali jako obserwatorzy, pili tylko przez trzy dni piwo, przyglądając się rozgrywkom. Od kilku lat właściwie robią to samo, tylko że przyglądają się meczom, udając, że grają w piłkę. Ale trzeba im przyznać, że co roku przywożą na turniej najfajniejsze okazjonalne koszulki.
DJURGÅRDEN – tylko raz mieliśmy przyjemność spotkać dostojnych Skandynawów. Wyraźnie pomyliły im się adresy i myśleli, że to jakiś szczyt chuligański. Wiadomo, jaką reputację mają Polacy, więc gdy na dzień dobry zobaczyli naszą ekipę, mieli tylko jedno pytanie: bijemy się teraz czy za kwadrans? Bardzo im zasmakowała polska wódka, do tego stopnia, że jak kawki padali następnego dnia na boisku. Zdecydowanie zaprzeczyli o tym, że facetom w socjalnej Szwecji ucięto jaja, siedzą w domu, szydełkują, czasem wyskoczą poszaleć do Ikei. Ci, których spotkaliśmy, to raczej w linii prostej potomkowie wojowniczych Wikingów. Za rok ich już nie zobaczyliśmy, gdyż paru zostało aresztowanych po spowodowaniu bójki na pokładzie samolotu lecącego na mecz do Malmö.
EVERTON – trudno zrozumieć, co mówią, ale są bardzo do rany przyłóż. Pierwsze spotkanie z nimi mieliśmy od razu po wejściu na imprezę powitalną. Patrzymy, a tu jakieś dziadki z brzuchami. Mówię do kolegów: hehe, zobaczcie ci brzuchacze wygrali w zeszłym roku, możemy pić, ile wlezie. Ktoś bardziej rozsądny na to: to jest pewnie ekipa barowa, ci co będą grali, leżą w łóżkach i jutro będą wypoczęci jak noworodki. Tak, na pewno…
Oczywiście gdy zajechaliśmy na stadion Edmonda Machtensa, naszym oczom ukazało się kilkunastu 20-latków mocno się rozgrzewających…
Świetnie grają w piłkę ci Anglicy, chociaż parę razy daliśmy im radę, ale wówczas mieliśmy w składzie trzech króli: króla strzelców, króla boiska i króla życia.
W tym roku pojechaliśmy właściwie kadłubową ekipą: jeden bez nogi, drugi nie umie, trzeci bez butów, ja z synem itd. No i gramy na otwarcie z tym Evertonem, w pełnym słońcu miażdżą nas. Jest chyba 0:6, gdy z drugiego końca boiska podbiega do mnie mój pierworodny: tato, to wszystko twoja wina…
Pod koniec Angole dali młodemu strzelić bramkę, ale i tak się rozpłakał. Skończyło się 1:8.
OLYMPIQUE LYON – na początku bardzo chcieli ten turniej wygrać, ale już sobie dali siana z tą myślą. Choćby nie wiem jak się naprężał, to nie udźwigną, taki to ciężar. Sympatyczni ludzie, zawsze załatwią bilety: czy to Anfield, czy Bernabéu, czy Camp Nou. Tylko czemu cały czas pytają, czy lubimy ŁKS? Jeden ma żonę Rosjankę, rakieta Katiusza się przy niej chowa…
RWD MOLENBEEK – gospodarze co roku odgrażają się, że to już ostatni raz, że w następnym nie dadzą rady zorganizować imprezy. Po czym koło marca przychodzi e-mail, że zapraszają. To już są panowie czasem mocno po czterdziestce, więc takie wahania nastroju są zrozumiałe. Nie zazdroszczę im ostatnich dziesięciu lat. Najpierw ósma liga, gdzie grali na boisku, w którym lewa strona była wyżej od prawej o dobre kilka metrów. Potem fałszywa nadzieja przejęcia klubu przez byłego obrońcę reprezentacji Belgii Michela De Wolfa i fuzja z jakimś klubem z trzeciej ligi. Klęska tego przedsięwzięcia oraz odkupienie miejsca w lidze przez Vincenta Kompany’ego, który zmienił nazwę na BX Brussels i postanowił, że będą grali jedynie gracze pochodzenia…afrykańskiego.
Następnie, przed obecnym sezonem szef drugoligowego FC Brussels (ten, który wydymał ich 10 lat temu) zmienił nazwę na RWDM i przywrócił właściwe barwy. Teraz kopią w drugiej lidze… I bądź tu, człowieku, mądry i pisz wiersze….
LECHIA GDAŃSK – ciężko siebie oceniać, niech więc przemówi zdjęcie.
Poza tym KRC Genk, UR Namur, AFC Ajax, Cercle Brugge, RFC Liège, sc Heerenveen i inni.
Kibicowskie kontakty wyszły już dawno poza piłkę, odwiedzamy się przy okazji meczów i bez okazji, w wakacje i bez nich. Jeden z najbardziej zwariowanych Belgów kiedyś przelał mi siano, po tym, jak zobaczył w Gdańsku, że lokaty są oprocentowane po 10%. Całość wraz z odsetkami przelałem mu z powrotem, po potrąceniu stosownej prowizji i wszyscy byli zadowoleni.
Był też pewien znany kibic z Moreny, którego już niestety nie ma wśród nas, za to teraz jeździ jego syn; tak samo ja zabrałem swą pociechę w tym roku. Młody spisał się nieźle, zdobywając pięć goli, ale nie za bardzo miał w starszyźnie wsparcie – zajęliśmy dopiero dziewiąte miejsce na dziesięciu startujących. To prawdziwy wstyd dla dwukrotnych zdobywców pucharu. Ale w 2014 powalczymy o złoto!
MACIEJ SŁOMIŃSKI