Kto nie był, ten nie uwierzy. Miasto inne niż wszystkie inne. Najlepiej i zapewne zupełnie niechcący unikatowy, łódzki klimat spuentował swego czasu Cezary Pazura.
Jednak po dłuższej wędrówce należy przyznać, że to miasto ma w sobie coś. Jego industrialny klimat jest tak okropny, że aż fascynujący. Nieprzypadkowo to właśnie tu jeden ze swoich chorych filmów nakręcił David Lynch.
Z racji centralnego położenia byłem w Łodzi dziesiątki razy, przejazdem lub dłużej. W związku z piłką zapadły mi w pamięci trzy wizyty.
Raz w roku 1995, gdy jeździliśmy za Lechią/Olimpią i akurat graliśmy na Widzewie. Jakiś mundurowy geniusz zdecydował, żeby kilkuset turystów znad morza wysadzić na dworcu Łódź Kaliska zamiast na Widzewie. Efektem był pamiętny marsz przez pół miasta ze stadionu RTS do Kaliskiej, a hasłem dnia było „ostatnich gryzą psy” – i faktycznie ostatnich gryzły psy z… psami na smyczy.
Następny wyjazd do Łodzi, który utkwił w pamięci, to chyba ŁKS i grudzień 2008. Teoretycznie klub z Alei Unii nie wpuszczał przyjezdnych wtedy, ale jeden kolega sympatyzujący z ŁKS (do tego stopnia, że zdarzało mu się nosić skarpety z herbem tego klubu) zadzwonił w parę miejsc i ostatecznie w 50 duszyczek zameldowaliśmy się na „Estadio de la Gruz”. Mecz oczywiście w plecy, zimno było jak na Kielecczyźnie (pamiętam, że Ben Starosta biegał z dłońmi schowanymi w rękawy zielonej koszulki), w dodatku pod koniec meczu tuż za płotem zgromadziła się grupka sympatyków bydgoskiego Zawiszy (ziomale ŁKS) i pokazywała nam, jakiego kuku doznamy z ich strony po meczu. Najczęściej przewijał się gest oznaczający podrzynanie gardła. Byli naprawdę groźni i straszni, na szczęście udało się ujść z życiem….
I wreszcie wyjazd do Łodzi na mecz reprezentacji Polski z Ukrainą. Aby wprowadzić Was w nastrój, zdjęcie z przedmeczowej konferencji prasowej w Hotelu Andels z pewnym naturszczykiem.
Oprócz trenera Smudy spotkałem serdecznych kolegów z Ukrainy. Przyzwyczajeni do tego, że na Wschodzie czas płynie o wiele wolniej, po piwie na Piotrkowskiej byliśmy już grubo spóźnieni. Przejście na czerwonym świetle nie uszło uwadze straży miejskiej. Srodzy panowie ze straży nic nie wiedzieli o „jakimś meczu” (w ogóle w Łodzi mało kto o nim wiedział). A przecież tamtejsi kibice są ofiarni, może nie tak jak w Białymstoku, ale jednak. W „Piłkarskim pokerze” sędziego Jaskułę (granego przez śp. Henryka Bistę) odwiedziły właśnie łódzkie fanki futbolu. „Pani nie i jeszcze długo, długo nie”. Pamiętamy?
Ostatecznie zagraliśmy na słowiańskim poczuciu gościnności łódzkich strażników i zostaliśmy puszczeni wolno. Uff! Haski Trybunał Sprawiedliwości był naprawdę o krok!
A wracając do tej konferencji. Pojawiła się na niej również m.in. Maryla Rodowicz. Marylka biesiadnie zaśpiewała, poza tym wykazała się sporą znajomością futbolu: wiedziała, co to LKS Nieciecza, a co Dolcan Ząbki. Jednocześnie wyraziła nadzieję, że podczas mistrzostw polscy fani nie będą w siebie celować toi toiami…
Długo z trenerem Smudą rozmawiał inny przyjaciel Euro Józef Młynarczyk. W latach 80. był taki kawał: „Leci dziecko z dziesiątego piętra, akurat przechodził Młynarz, który popisał się piękną robinsonadą i złapał maleństwo. Ludzie biją brawo, a tu wykop…”.
Zaproszony został bramkarz-amator. Lech Wałęsa, bo nim mowa, poza fachem bramkarskim został przedstawiony jako kibic gdańskiej Lechii, noblista i prezydent – kolejność alfabetyczna. Mówił, że dzięki organizacji Euro, jego Gdańsk już teraz mocno się zmienił. Głównie zmienia się Letnica, dzielnica, gdzie staje stadion. Do tej pory to było zdaniem Wałęsy typowe „wszarzewo”.
Mimo tego, że za często mówi, co mu ślina na język przyniesie, tym razem trzeba przyznać, że wypadł najlepiej spośród wszystkich przemawiających przyjaciół Euro 2012.
Stronę ukraińską reprezentował Hrihoryj Surkis, który nad Dnieprem jest kimś więcej niż ministrem sportu. Bo czy zwykły minister sportu mógłby załatwić to, aby mistrzostwa europy w futbolu odbyły się w naszych krajach? Ukraińscy dziennikarze pytali się, czy to prawda, że w naszym kraju Surkis ma status „świętej krowy”. Coś w tym jest, bo jakoś nie słyszałem, żeby ktoś go krytykował po polskiej stronie granicy. Ja z kolei dopytywałem się, do jakich form słowiańskiej gościnności musiał posunąć się, aby Euro znalazło się w naszych rękach. Ukraińcy wyjaśnili mi szybko, że sam szef ichniej federacji nie pije dużo, bo ma od tego ludzi.
Jak to czasem bywa, atmosfera szybko zrobiła się dość swobodna. Jakaś miła pani, widząc, że z apetytem patrzę na puchar Henriego Delanuaya, o który grają piłkarze, podeszła i powiedziała: „You can take it in your hands”. Bez skojarzeń.
Panowie ze słuchawkami w uszach szybko opanowali sytuację i zabrali wesołej gawiedzi puchar. A szkoda, bo gdy w roku 1966 „Złota Nike” zaginęła w Anglii, gospodarze zdobyli potem mistrzostwo świata.
Wybaczcie mi podnietę, ale co dla niektórych jest codziennością (postawienie sobie na głowie pucharu Henriego Delanuaya czy trzymanie Franciszka Smudy w ramionach) dla mnie, zwykłego kibica, jest świętem.
Wreszcie mecz. Chyba nieźle się zbratałem z ukraińskimi kolegami, bo dobrze przeszkolony ochroniarz, widząc moją zdezorientowaną minę, rzekł: „Zdrastwujtie. Posledni sektor”.
Mecz, tradycyjnie, stał się najnudniejszym punktem wyjazdu. Dominował chaos, chociaż było parę pozytywów. W kuluarach powiało wielkim światem. Maciej Szczęsny jadł kiełbasę we właściwy dla siebie, dystyngowany sposób. Na trybunie doping czasami był, czasami go nie było. Zwracała uwagę grupa panów w czarnych dresach. Wyglądali na całkiem sporych, a przecież czarne wyszczupla. Chcieli wszystko jebać: PZPN, policję itd. Nie wiem, czy stadion jest do tej czynności najbardziej odpowiednim miejscem?
MACIEJ SŁOMIŃSKI