Jak wiadomo, kiedyś świątynią Januszów było Santiago Bernabéu, a dziś jest nią Camp Nou.
Raz zabawiłem się w Janusza i poleciałem zobaczyć mecz do Barcelony (marzec 2009). Nie była to jednak wycieczka all inclusive na derby Europy (kto wymyślił ten termin, temu należy się cios policyjną pałą w nery), a spotkanie 1/8 finału Ligi Mistrzów, w którym Barça podejmowała Olympique Lyon.
W dniu meczu, około godziny 8:30, wylądowaliśmy na lotnisku w Gironie, jakieś 100 km na północ od centrum Barcelony. Mimo że mieliśmy opanowany sposób dotarcia do taniego hostelu w stolicy Katalonii środkami komunikacji publicznej, pod wpływem chwilowego impulsu (tudzież przetrawionych wcześniej procentów) postanowiliśmy wypożyczyć samochód. Przysłowia są mądrością narodów, a jedno z nich mówi, że lepsze jest wrogiem dobrego. Dlatego od teraz na wyjazdach korzystam tylko z transportu publicznego. Dość powiedzieć, że droga do Barcelony zajęła nam cztery (!) godziny zamiast półtorej – to efekt pomylenia drogi na płatnej autostradzie.
Przesadnego komfortu też nie było. Na pierwszym zakręcie po wyjeździe z lotniska zobaczyliśmy trójkę autostopowiczów: Pannę Młodą wraz z dwójką towarzyszy w garniturach: Pana Młodego i Świadka. Studenci. Z Poznania. Jak nie my ich podwieziemy, to kto? Pojechaliśmy w szóstkę, czteroosobowym seatem ibiza. Jak się okazało, suknia ślubna to ściema mająca posłużyć do łatwiejszego łapania stopa. Suknia kosztowała złotówkę, a lot do Barcelony grosz. To się nazywa niskobudżetowe wesele. Polak potrafi!
Wreszcie legendarny stadion FC Barcelona. Szczerze przyznam, że inaczej sobie to wyobrażałem. Stadion co prawda ogromny i imponujący, ale w jakiejś blokowej okolicy. Nawet przystanek metra, na którym się wysiada, nazywa się Les Corts, a przyznacie to sami: Camp Nou brzmi o wiele lepiej. Przy okazji radzę wszystkim turystom uważać w metrze, bo kieszonkowcy nie śpią. Podczas jazdy byliśmy świadkami tego, jak małoletni Katalończycy usiłowali obrobić jakiegoś żółtoskórego z okularów (!). Pełna patologia.
Wreszcie wchodzimy po betonowych schodach, które zdają się ciągnąć w nieskończoność. Czekam na pierwsze wrażenie, dla mnie jest to najważniejsze. W końcu jesteśmy! I co? I niewiele, szczerze mówiąc. W kategorii wagi ciężkiej, czyli olbrzymów piłkarskich, większe wrażenie zrobił na mnie stadion HSV w Hamburgu podczas mistrzostw świata 2006 czy też częściowo pusty Stadion Króla Baudouina I w Brukseli. Nie wiem, czy taki rozkapryszony jestem, czy za dużo piwa przed meczem, ale jednak oglądanie meczu z wysokości szóstego piętra w bloku to nie jest moje marzenie. Rozumiem, że 93 tys. ludzi gdzieś trzeba posadzić, ale z tej wysokości co dwa tygodnie oglądać mecz? Ja dziękuję. Na szczęście to tylko jeden, jedyny raz. Samo spotkanie bez historii. Barça strzela szybko cztery bramki, szczególnie ta Leo Messiego z wysokości wygląda, jakby została strzelona na podwórku. Przewaga Katalończyków jest przygniatająca, mecz kończy się wynikiem 5:2, a przecież Lyon to nie byle ogórki, wówczas najlepsza drużyna we Francji od lat.
Kibice OL (około 4 tys. w sektorze gości) nie wydawali się specjalnie podłamani przebiegiem gry. Być może tego się spodziewali, a może po prostu futbol nie jest dla nich aż tak ważny. Większość z nich przyjechała godzinę przed meczem, zjedli po kanapce, wypili piwko, zobaczyli parę bramek i z powrotem do domu. Doping podczas meczu praktycznie nie istniał, no może oprócz dochodzącego z naszego sektora „Puta Barça y puta Catalunya”. Po meczu trzymali nas dobre pół godziny po tym, jak fani gospodarzy opuścili stadion. Zupełnie jak w Polsce. Z tym, że tu się nikt nie buntował, a polscy kibice pewnie przenieśliby Camp Nou o parę kilometrów w bok w ramach zajęć w czasie wolnym.
MACIEJ SŁOMIŃSKI