Hanzeatycki Hamburg. Wreszcie uciekliśmy na moment z Wysp Brytyjskich.
Chociaż nie do końca – to właśnie w Hamburgu do wielkiej kariery wystartowali The Beatles i to właśnie anglojęzyczne samoloty zbombardowały to miasto w roku 1943, dlatego wygląda tak jak dziś. Jak ktoś wątpi w istnienie mówiących samolotów, zapraszam na przygody Dusty’ego Popylacza i jego kolegów w filmie wytwórni Pixar pt. „Samoloty”.
Trzy razy byłem w Hamburgu w związku z piłką nożną. A więc po kolei…
2006
Ten rok to oczywiście mistrzostwa świata w Niemczech. Nudziłem się któregoś dnia w pracy, więc zapisałem się na loterię biletową. Wtedy znany był jedynie tzw. „ślepy terminarz”, więc aplikowałem o mecze rozgrywane we względnej bliskości naszego kraju. Zapomniałem o całej sprawie, gdy któregoś dnia przyszedł e-mail, że bilety są i trzeba płacić. Wkrótce okazało się, że te mecze to Angola – Iran w Lipsku (he, he, he) i Argentyna – Wybrzeże Kości Słoniowej w Hamburgu właśnie. Drugi z tych meczów odbywał się zaraz na początku mistrzostw, drugiego dnia zdaje się. A pierwszego na stadionie Schalke grała Polska z Ekwadorem, nie dziwne więc, że nasze auto płynęło w sznurze biało-czerwonych samochodów, jednak my na berlińskim ringu obraliśmy azymut na północ.
Dziwnie łatwo udało się znaleźć tanią lokalizację w portowej i nie tylko dzielnicy Sankt Pauli. Jechaliśmy na kompletnego betona, ale jak zwykle w takich przypadkach bywa, wszystko udało się idealnie. Okazało się, że tuż obok naszej kanciapy mieści się zlokalizowana zaraz obok stadionu FC St. Pauli tzw. strefa kibica.
Ta fanzona naprawdę robiła wrażenie. Zmieściło się tam około 60 tysięcy kibiców i panowała atmosfera peace and love (być może dlatego, że kiedyś tu grali Beatlesi?). Ja dumnie paradowałem w koszulce Pawła Kryszałowicza z numerem 9 (kupiła mi ją kiedyś moja teściowa, stwierdzając, że ja i Kryszał jesteśmy podobni), ale wszyscy Niemcy zamiast mnie sprowadzić do parteru i kopać, życzyli „good luck” w meczu z Ekwadorem, który wiadomo jak się skończył.
Przez żołądek najkrócej do serca, więc w tej fanzonie każdy z 32 uczestników mundialu postawił swój namiot z przysmakami. Ja z moją żoną, o ile dobrze pamiętam (bo paulanery tam pękały jeden za drugim), wahaliśmy się między zapiekanym bananem z Togo i jakimś saudyjskim przysmakiem z ananasa, ale kolega, który z nami był, postawił nie ryzykować i zaraz pojawił się uśmiechnięty od ucha do ucha z talerzem pełnym… bigosu! No tak, ale on jest z Gdyni.
Duże wrażenie robili Argentyńczycy, którzy wiele nie pili (na pewno mniej niż my), ale mimo to cały czas byli w doskonałych humorach i od rana do nocy wciąż śpiewali. Głównie pieśni na cześć – nie Leo Messiego, który wówczas debiutował na wielkiej imprezie i spoglądał groźnie z wieżowców – a… Diego Maradony. Bez dwóch zdań El Diego to Bóg dla każdego argentyńskiego fana futbolu. Dla nas również mieli wiele ciepłych słów: „Polako, Polako, Polako…”.
Wreszcie nadszedł dzień meczu. Stadion HSV dał radę, Argentyna wygrała 2:1 z WKS po dobrym spotkaniu, a my zadowoleni udaliśmy się w drogę powrotną. Z perspektywy czasu można napisać, że był to właściwie międzynarodowy debiut globtroterski. Wówczas zrozumiałem, że wystarczy chcieć (i mieć), by wybrać się na drugi koniec kontynentu.
2009
Co robić w weekend? Gorąca, trójmiejska plaża czy deszczowy, portowy Hamburg? Życie jest za krótkie, aby się zastanawiać. Gdy dowiedziałem się od szkockich kolegów z Heart of Midlothian z Edynburga, że mają zaplanowany mecz towarzyski z FC St. Pauli, zdroworozsądkowa decyzja mogła być tylko jedna.
FC St. Pauli to klub nietypowy, dlatego że ma brązowe barwy i jego kibice robią flagi z napisem, że „flagi są głupie”. To klub dla tych, którzy lubią sobie pokrzyczeć, jaki fajny był Che Guevara i że jest za dużo rasizmu na świecie. Może i jest, ale zastanawiam się, co zrobią ci zwalczający rasizm, gdy już go wykorzenią doszczętnie? Przerzucą się na organizację biwaków za miastem?
Faktem jest, że ćwierć wieku temu, czyli przed tym, jak FC St. Pauli stał się światową reprezentacją anarchistów, miał garstkę widzów na trybunach, a teraz ma ponad 20 tysięcy.
Na murawie największy sukces Freibeuter (piratów) der Liga to wygrana z Bayernem Monachium 2:1 w 2002 roku. Bawarczycy byli wówczas klubowym mistrzem świata. Dlatego do dziś w klubowym sklepie są do kupienia koszulki ze składami z tamtego meczu i sugestią, że pokonując klubowego mistrza świata, FC St. Pauli przejęło ten tytuł: „FC St. Pauli – Club-Weltmeister”.
Ale nie zawsze było tak różowo. Parę lat później Bayern zgodził się rozegrać mecz towarzyski z Brązowymi. Dochód z tego spotkania uratował klub z Hamburga przed bankructwem.
Inny sposób na podreperowanie finansów: panie reprezentujące najstarszy zawód świata na sławnej ulicy Reeperbahn opodatkowały się na rzecz klubu. Przynajmniej tak głosi legenda.
Zapowiadało się ostro, gdyż koledzy z Hearts mają prawidłowe, znaczy prawe poglądy na życie.
W St. Pauli do żadnych awantur między kibicami jednak nie doszło, za to w okolicach baru było dość ostro. Pogłoski i stereotypy o skąpstwie Szkotów są mocne przesadzone, przynajmniej jeśli chodzi o kwoty wydawane na przedmeczowe piwo.
Było tego tyle, że jednego Szkota zabrał ambulans. Niemiecka nazwa ambulansu, czyli „krankenwagen”, wywołała żywe komentarze. Nie trzeba być absolwentem medycyny, żeby zrozumieć treść wypisu ze szpitala: „alkohol intoxication”, „depression” i jakiś syndrom.
Sam mecz (2:0 dla St. Pauli) kompletnie bez historii, nikt specjalnie nie patrzył na boiskowe wydarzenia, gdyż dawali piwo po rozsądnej cenie i wursty różnego rodzaju. Chyba właśnie kulinaria sprawiły, że mimo deszczowej pogody, na trybunach zjawiło się ponad 7 tys. widzów, w tym około dwustu kibiców Hearts.
Z wydarzeń na trybunach należy wspomnieć, że podczas meczu jeden z belgijskiego kontyngentu kibiców Hearts został parę razy wyrzucony ze stadionu. Za każdym razem wracał, aż w końcu aresztowali go na dobre za notoryczne próby przechodzenia przez płot. Z drugiej strony, co to za sparing przedsezonowy, gdy nikt nie wbiegnie na murawę? Tyle dobrze, że nikt nie zszedł z tego łez padołu.
Nie będę opisywał, jakim cudem nasza wesoła kompania dotarła w nocy do Bremy, bo i tak nikt nie uwierzy, poza tym średnio pamiętam. Brema okazała się o wiele ładniejsza od Hamburga.
Niemcy, których spotykaliśmy na mieście, jak słyszeli, że „ich bin aus Polen” strasznie przepraszali za II Wojnę Światową i w ogóle za wszystko, szczególnie ci młodsi ode mnie. Spokojnie, przeprosiny przyjęte. Ja nie wiem, czego ich tam uczą w szkołach? Przepraszania?
Ze szkockimi kolegami rozstałem się na dworcu w Bremie w niedzielę rano. I dobrze, bo następnej sesji piwnej mógłbym nie przeżyć. Mimo że rozstałem się z Sercami, cały czas miałem paranoję, że wszyscy dookoła mówią po angielsku ze szkockim akcentem. Kto choć raz słyszał szkocki akcent, wie, że to zupełnie inny język niż angielski, którego uczą w szkołach. Ja nie wiem, czego oni tam dosypują do niemieckiego piwa…
Całą niedzielę spędziłem w Hamburgu i szczerze mówiąc, nie znalazłem tam nic ciekawego. Nie trafiłem nawet porządnego tureckiego kebaba, co może dziwić w Niemczech. Znalazłem za to hesburgera. Czy to może świadczyć o odradzaniu się tendencji nazistowskich w Niemczech? Trochę pojeździłem metrem za darmo. Ostatnie zakupy w Sankt Pauli, które w niedzielny poranek robi strasznie przygnębiające wrażenie. No, ale tam przyjeżdża się nie po to, żeby zwiedzać, ani też nie po to, żeby dogodzić podniebieniu, chociaż to w sumie indywidualna kwestia.
2010
W Hamburgu Atlético Madryt pokonało w pierwszym w historii finale Ligi Europy londyński Fulham 2:1. To był pierwszy na żywo finał europejskiego pucharu w moim CV. Mówią, że pierwszy raz bywa najlepszy. Przy okazji przypomniałem sobie, że premierowy finał europejskiego pucharu, który świadomie oglądałem w telewizji, to był finał śp. Pucharu Zdobywców Pucharów w roku 1986. Na stadionie Olympique’u Lyon grały wtedy właśnie Atlético z Dynamem Kijów. Gładko, bo 3:0 wygrała „kamanda” Łobanowskiego. Pamiętam zachwyty komentatora polskiej telewizji nad grą drużyny radzieckiej i szyderstwa moich rodziców, że nie ma wyjścia, musi tak mówić. Pamiętam, że ten komentator był wręcz pewny, że drużyna radziecka w cuglach wygra MŚ Mexico ’86. Stało się inaczej, Sowietów pokonała Belgia (4:3 po dogrywce). Może to był zwiastun moich późniejszych dobrych kontaktów w Brukseli? Tamte mistrzostwa były dla mnie pierwsze i do dziś uważam je za zdecydowanie najlepsze za mojej kadencji. Wtedy na dobre wkręciłem się w piłkę i tak zostało do dziś.
Tak jak podczas hamburskiego debiutu (Argentyna – WKS) w finale Ligi Europy, również skończyło się wynikiem 2:1 dla drużyny hiszpańskojęzycznej. Tak wtedy, jak i teraz piwo (za jedyne 4 euro) na stadionie nie zawierało w sobie grama alkoholu, a oferta gastronomiczna wołała wręcz o pomstę do nieba. Furorę w środę zrobiły swojskie kabanosy, które udało mi się przemycić na stadion i w czasie meczu częstować sąsiadów na trybunie. Gdybym miał łeb na karku i za każdego kabanosa kasował 1 euro, cała wyprawa zwróciłaby się z nawiązką.
Fani Fulham robili nietypowe wrażenie. Zupełny brak firmowych dla angielskich klubów wydziaranych grubasów z piwem w ręku, raczej rodziny w komplecie. Widziany był nawet jaguar transportujący dwóch kibiców klubu z Craven Cottage, palących cygara w białych rękawiczkach i goglach.
Po wejściu na stadion kolejne zaskoczenie, bo mimo że do meczu parę minut, to obiekt jest w połowie pusty. Gdy zaczęła się gra, zapełnione było jakieś 70% stadionu. Pod koniec meczu na telebimie podano, że spotkanie obserwowało 49 tys. widzów. Patrzcie, jacy dokładni! Policzyli wszystkich i wyszła okrągła liczba! Oficjalna pojemność stadionu to 57 tys., czyli było 8 tys. pustych miejsc. Oficjalnie, bo w rzeczywistości znacznie więcej. Ważne, że w telewizji stadion wyglądał na pełny, a przecież o to chodzi Platiniemu i jego szajce.
MACIEJ SŁOMIŃSKI