Dziś w Alfabecie Futbolowego Globtrotera Fulham, czyli dzielnica w Londynie i całkiem sympatyczny klub z siedzibą tamże, grający na kameralnym stadionie Craven Cottage…
„Cottage” to po angielsku coś jakby „chatka”. Patrząc na powyższą trybunę, nie wiem, jak Wam, ale mnie przychodzi na myśl określenie „chatka Puchatka”. Takie przytulne miejsce dla wszelkich krewnych i znajomych królika.
Żeby było śmieszniej, podczas wakacji roku 2000 rzuciło mnie do stolicy Zjednoczonego Królestwa, gdzie podjąłem pracę na budowie. Jako że mam dwie lewe ręce, rzucali mnie to tu, to tam, aż któregoś dnia trafiłem właśnie na stadion Fulham, gdzie zajmowałem się głównie sprzątaniem po sobie podobnych. Stadion Craven Cottage był wówczas przebudowywany, a piłkarze, którym płacił sam Mohamed Al-Fayed (ekswłaściciel słynnego londyńskiego Harrodsa; tam też miałem ciekawe przygody), gościnnie grali na Loftus Road, czyli obiekcie QPR.
Mimo że założony w 1879 roku Fulham FC jest najstarszym z londyńskich klubów zawodowych, nie ma za bardzo czego opowiadać i czym się chwalić. W klubowej siedzibie brak trofeów. Moja wizyta była chyba dobrym omenem, bo w roku 2001 Fulham awansował do Premier League, w której gra do dziś. Awans sportowy nie poszedł w parze z przyrostem liczby kibiców. Lata gry w niższych ligach i sąsiedztwo m.in. Chelsea zrobiły swoje. Gdy w któreś wakacje Everton z Liverpoolu rozegrał towarzyski mecz z Evertonem z Chile, to Chilijczycy przywieźli na Goodison Park więcej kibiców (około 200 osób) niż Fulham w tamtym sezonie (jakieś 150 osób).
W wakacje 2010 roku byłem na Craven Cottage na meczu miejscowych z czwartoligowym Port Vale w Pucharze Ligi. W przypływie litości przyjezdni, którzy mieli znaczą przewagę na trybunach, zaśpiewali: „Shall we sing a song for you?”, czyli: „Czy to my mamy za was zaśpiewać piosenkę?”, oraz, aby zupełnie poniżyć Fulham: „You’re just a little town in Chelsea”, czyli: „Jesteście jedynie małym miastem w Chelsea”.
A tak naprawdę, to jest odwrotnie, bo Chelsea ma siedzibę w dzielnicy Fulham. Piłkarze z Londynu na luzie wygrali tamten mecz w strugach ulewnego deszczu aż 6:0. 15 funtów za bilet, w tej cenie sześć goli; gdybym takie rzeczy przeliczał, uznałbym, że się opłacało. Na szczęście nie przeliczam. Sielankową atmosferę na stadionie Craven Cottage wynagradza jego wygląd. To chyba jedyny, który posiada trybunę przeznaczoną dla kibiców neutralnych.
Stadion Fulham to maleńki, nietypowy obiekt; teraz potrafię zrozumieć, dlaczego wyjątkowo trudno tu gra się przyjezdnym.
W tamte wakacje, dzień przed wizytą na Fulham, byłem na meczu Millwall (2:1 w Pucharze Ligi z Middlesbrough), i po tym, co widziałem, z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że zbiór kibiców uczęszczających regularnie zarówno na The Den, jak i na Craven Cottage jest zbiorem pustym. Diametralnie inna jest średnia wagowa bywalców obu obiektów. Na The Den wszyscy pili colę i zagryzali czipsami. Nie jestem dietetykiem, ale jeśli taką dietę stosuje się w przypadku siedmiolatków, nic dziwnego, że rosną potem potwory.
W wycieczce na stadion Fulham nie mogło zabraknąć wątku o Bogu Futbolu, czyli samym Diego Armando Maradonie. Gdy wracaliśmy metrem, widząc meczowy program w naszych rękach, pewien Włoch z Neapolu z ogniem w oczach kiepską angielszczyzną zaczął opowiadać historię datującą się na lata 80. Otóż gdy Diego Maradona grał w Napoli, pewnego razu w przerwie meczu ktoś wrzucił na murawę pomarańczę. Diego, jak to on, nie lubi bezczynności, więc zaczął owocem żonglować. Po paru minutach popisów kopnął owoc w trybuny. Oczywiście złapał go Włoch spotkany przez nas w metrze ponad 20 lat później. Trzeba było widzieć ogień w jego oczach po tak długim czasie…
MACIEJ SŁOMIŃSKI