Uwaga, wchodzimy w brytyjski etap alfabetu, żeby potem nie było, że nie ostrzegałem. Kilka kolejnych literek traktować będzie o piłce wyspiarskiej. Nic nie poradzę, że tam futbol wymyślono i że tam mnie od czasu do czasu ściąga niewidzialny magnes…
Edynburg to stolica Szkocji i drugie największe miasto (po Glasgow) tej pięknej krainy. Nie zliczę, ile razy tam byłem. Ale od początku.
Jak wiele opowieści dziwnej treści z tego cyklu, ta również ma swoje źródło na kibolskim turnieju w Brukseli rozgrywanym w okolicach czerwca każdego roku. Na te zawody przyjeżdża zawsze sprawdzona ekipa; co ciekawe, wielu kibiców tam obecnych ma alergię na kolor zielony, przeze mnie i moich kolegów dumnie noszony. Otóż śmiertelnym rywalem Olympique’u Lyon, co rok obecnego w belgijskiej stolicy, są przecież Les Verts, czyli Zieloni z Saint-Etienne. Za to fani Hearts z Edynburga serdecznie nie znoszą Hibernianu z portowej dzielnicy Leith i nawet bardziej pasiastego Celticu z Glasgow.
Nie ukrywam, że gdy jeszcze polski rynek był słabo rozwinięty, sam latałem po mieście w biało-zielonej koszulce Celtów, ale raz, że koledzy z Hearts mnie trochę oświecili, że katolicki nie znaczy wcale to, co myślimy w Polsce, dwa, że różnych (nie)ciekawych spostrzeżeń dostarczyli mi sami kibice Celticu.
No ale odbiegłem od tematu. Edynburg to bardzo przyjemne miasto, mimo że mieszkańcy często na nie narzekają. Na przykład na niesprawny system komunikacji publicznej, którego symbolem stała się linia tramwajowa mająca połączyć lotnisko z centrum miasta. Odkąd pamiętam, budują ją, ale wybudować nie mogą, nawet mimo tego, że swego czasu zabrała się za to firma niemiecka.
Symbolem tego budowlanego fiaska jest jeden wagon tramwajowy od paru lat bezczynie stojący na reprezentacyjnej Princess Street.
Miasto fajne, ale gdybym tam mieszkał, piłbym bez przerwy. Przeważnie przebywam z dala od centrum w dzielnicy Gorgie, czyli okolicy Tynecastle, stadionu Hearts, ale nawet tam jest pub na pubie.
Dużo bym mógł przytoczyć suto zakrapianych historii, podczas których tak bardzo sobie z chłopakami z Hearts przypadliśmy do gustu, ale ograniczę się do jednej.
Był kwiecień 2012 roku. Hearts nieoczekiwanie pokonali Celtic w półfinale Pucharu Szkocji, a w decydującym meczu mieli się zmierzyć na narodowym stadionie Hampden z lokalnymi rywalami, czyli Hibs. Oczywiście cały Edynburg oszalał, każdy chciał ten mecz zobaczyć na żywo. Oba kluby otrzymały po około 22 tysiące wejściówek na to spotkanie; akurat moi koledzy nie mieli wystarczającej ilości punktów lojalnościowych czy tym podobnych bzdetów.
Ale od czego jest telefon. Niemal jak Sherlock Holmes lub przynajmniej Drogi Watson skojarzyłem fakty. Otóż w kadrze Hearts był wówczas niejaki Adrian Mrowiec, były piłkarz Arki Gdynia. Grał nad morzem za kadencji śp. Andrzeja Czyżniewskiego.
Za telefon łapię i kręcę do Czyżyka – jest sprawa taka i owaka, czy ma pan telefon do Mrowca? Oczywiście, już daję, proszę bardzo – aż dziwne, że ten facet tyle czasu w Arce pracował, bardzo porządny gość.
Dzwonię więc do Mrowca – nie to, żebym miał jakieś wielkie nadzieje z nim związane. W końcu grał w Arce. Nie odbiera. No, tak właśnie myślałem, że będzie.
Ale nazajutrz dzwoni do mnie jakiś nieznany numer z kosmosu. Dzień dobry, Adrian Mrowiec się kłania, ktoś do mnie dzwonił z tego numeru.
Przyznaję, że początkowo mnie zatkało. Nie co dzień można pogadać z taką sławą. Ale zaraz odzyskałem werwę i klaruję, o co się rozchodzi. Że finał, że nie ma biletów i czy pomoże jako piłkarz (często nawet grający wtedy) jednego z finalistów. Odpowiedział, że zobaczy, co się da zrobić.
Aha – pomyślałem – możesz człowieka wyrzucić z Arki, ale Arki z człowieka nigdy. Oszust, jakich wielu.
Ale za parę dni znów dzwoni.
– Załatwiłem. To znaczy jeszcze nie na pewno, ale jest dojście. Ile tego potrzeba?
Znów mnie przytkało. – No nie wiem. Ile się da. Pięć, dziesięć, piętnaście, osiemdziesiąt, lepiej jak jest więcej.
– Okej, zobaczymy.
Nazajutrz znów dzwoni.
– Załatwiłem. Piętnaście. Może być?
Czy może? Co za pytanie? Oczywiście! Teraz przekazać bilety i siano.
Jak opowiedziałem tę historię Frankiemu, koledze z Hearts, to aż oniemiał. W Edynburgu ludzie zabijają się o bilety, zastawiają w lombardzie srebra rodowe, a tu „just like that” – 15!
Minął kwiecień, nadszedł maj, a konkretnie trzeci. W Polsce rozgrywano przedostatnią kolejkę ligową. Lechia podejmowała Legię, Śląsk – Jagiellonię, a Frankie miał umówioną wizytę w domu Mrowca w celu przekazania siana i odbioru biletów. Jak się okazało, ta kolejka ekstraklasy okazała się decydująca. W efekcie tamtych rozstrzygnięć WKS został mistrzem. Gdy ja obgryzałem paznokcie na PGE Arenie, Frankie rozkoszował się Multiligą razem z całą rodziną Mrowców. Na samym przekazaniu biletów się przecież nie skończyło – gość w dom itd…
Wreszcie nadszedł 18 maja 2012 roku. Moja kochana żona jak zwykle niechętnie patrzyła na moje plany wyjazdowe, tym bardziej, że zaledwie ponad miesiąc wcześniej przyszedł na świat najmłodszy (i zapewne ostatni) następca tronu. No ale cóż, jak się jest pierdolniętym, to nie ma rady.
Na lotnisku im. Noblisty Wielkiego Elektryka spotkałem kolegę doktora, który śp. liniami OLT Express udawał się na jakiś kongres medyczny do Rzeszowa. Wypiliśmy po piwku za 16 PLN każde i każdy w swoją stronę. To znaczy on poleciał, a ja czekałem. Czekałem i czekałem. Okazało się, że włoski pilot zasłabł i ściągali z włoskiej pizzerii z Sopotu jakiegoś zastępcę.
Z powodu opóźnienia miałem trochę czasu, by wyszperać ciekawostki o poprzednim finale, który był wewnętrzną sprawą klubów ze szkockiej stolicy. Jeśli nie pamiętacie tego meczu, nie ma powodów do zmartwień. To było 14 marca 1896 roku – by zdać sobie sprawę jak dawno to było, wystarczy wspomnieć, że niejaki Adolf Hitler miał wtedy 7 lat.
Wracając do sedna – nie wiem, czy to był kucharz, czy pilot, ale szczęśliwie dolecieliśmy do celu. Czyli lotniska Prestwick. Stamtąd w pociąg i na drugi brzeg Szkocji. Po drodze przesiadka, na którą w ostatniej chwili zdążyłem. Jak nie, to bym nockę spędził w Glasgow. Na miejscu czekała wesoła ekipa, nawet udało się z nadzorcą pubu wynegocjować jedno, ostatnie piwko. Miałem jeszcze zapasy żołądkowej w plecaku, tak że szybko zapomniałem o męczącej podróży.
Atmosfera przed finałem była tak gorąca, że jeden z fanów Hearts przypalił sobie bilet żelazkiem.
Inny wytatuował sobie herb Serc z inskrypcją – „Zdobywcy pucharu 2012”, drugi zrobił to samo w imieniu Hibs, ktoś inny pijany zostawił bilet w autobusie (na szczęście uczciwy kierowca odnalazł i oddał). Ktoś ubrał chomika w zbyt ciasny sweter, a jeszcze ktoś znalazł drzazgę w landrynkach. Szmatławe gazety były w tygodniu poprzedzającym mecz pełne tego typu historii.
Wreszcie mecz. Zbiórka o ósmej rano w jakimś peryferyjnym barze, który sprzedawał piwo spod lady. W ciągu półgodziny zmieściło się tam paręset osób. Dzieci w wózkach, babcie, prababcie, dziadkowie – budujący widok. Ze swych nor wynurzyli się również kibice, których moi przyjaciele z Hearts już dawno uznali za zmarłych.
Każdy kibic tego dnia był wyjątkowo skupiony. Jeden czy drugi przebąkiwał, że „przegrana będzie gorsza od straty członka rodziny”. Wyobraźcie sobie derby w finale krajowego pucharu. Taka porażka musi boleć.
Na trasie ze wschodniego na zachodnie wybrzeże Szkocji kasztanowe autobusy mijały się z zielonymi. Co charakterystyczne, w żadnym z nich nikt nie pił alkoholu. Tak nakazała policja, a Brytyjczycy to nie są ludzie, którzy dyskutowaliby z rozkazami mundurowych. Może tak trzeba? Z perspektywy czasu autobusowa prohibicja wydaje się całkiem rozsądnym pomysłem. Bo ile można?
Oczywiście kibicowałem Sercom, bo chciałem, by moi znajomi byli zadowoleni, ale gdyby wygrali Hibs, żył bym sobie nie podciął. W końcu grają w zielonych koszulkach, a w ich sektorze zawisła polska flaga. Jako w miarę obiektywny obserwator uspokoiłem znajome „Serca”, że będzie 3:0 co najmniej, bo Hibs nie bardzo potrafili grać w piłkę.
Wreszcie gol, potem drugi. I ta zwierzęca radość, i obejmowanie się z ludźmi przed chwilą nieznanymi…Niewiele się pomyliłem co do wyniku, a liczba goli dla Hearts (pięć) nie mogła być przypadkowa. W końcu zespół muzyczny Maroon 5 skądś wziął swoja nazwę… 5:1!!!
Powrót do stolicy minął w szampańskich nastrojach. Ale był jeszcze inny finał tego wieczoru – Liga Mistrzów. Chelsea kontra Bayern. Zdania były podzielone – część Szkotów odkryła swe brytyjskie korzenie, u części zwyciężyła niechęć do Anglików. Jeden za to przyczepił się do mnie, jęcząc, że był niedawno w Polsce i nie widział żadnych ciemnoskórych. Czemu tak? Co z nimi zrobiliśmy? Gdzie ich wywieźliśmy? Nie wiem, przyszedł rozkaz i trzeba było działać.
A najlepsze nastąpiło potem. Wylegliśmy po zakończeniu meczu na ulicę ze śpiewem na ustach (żołądkowa, jako „polish whiskey”, bardzo zasmakowała moim znajomym). Nie przeszliśmy wiele, a tu na ławce wraz z uroczymi niewiastami siedzi jakiś znajomy człowiek. Toż to Adrian! Adrian Mrowiec! Wpadliśmy sobie w objęcia jak dawno nie widziani przyjaciele! Kopę lat, druhu, i dzięki za bilety. Byłem w takim stanie, że kochałem wszystkich ludzi, a już Adriana najbardziej na świecie!
A potem w niedzielę było zwycięska parada. Cała drużyna Hearts przejechała przez stolicę otwartym autobusem. Było ponoć ponad 100 tysięcy fanów, podczas gdy na paradzie z okazji triumfu Manchester City w Premier League – niecała stówa. Nie wiem, jak to się liczy. Całkiem możliwe… Była piękna pogoda, jakby na zamówienie. Świętować przyszły całe rodziny, nikomu nie przeszkadzał chwilowy brak organizacji…
Kiedy kolejna wizyta w Edynburgu? Nie wiem, najpóźniej 18 maja. Wtedy bowiem obok zamku zostanie odsłonięty pomnik Misia Wojtka, który wraz z Armią Andersa przeszedł z Iranu, przez Palestynę i Monte Cassino, aż do Wielkiej Brytanii, gdzie zamieszkał w edynburskim ZOO. W międzyczasie pił piwo i palił papierosy z polskimi żołnierzami.
Prawdziwa historia! Więcej do poczytania TU .
MACIEJ SŁOMIŃSKI