Dzierżoniów, czyli mój pierwszy dalszy wyjazd z Lechią. Traf chciał, że była to ostatnia kolejka sezonu 1993/94; moja Lechia, jak zwykle, broniła się przed spadkiem. Musiał zajść wyjątkowo korzystny zbieg okoliczności, byśmy się w drugiej lidze utrzymali…
Wszystko zależało od bezpiecznej już Miedzi Legnica, która grać miała w ostatniej serii spotkań z GKS Tychy. Lechia Gdańsk jechała do Lechii Dzierżoniów, a również niepewna bytu Arka Gdynia — do Wałbrzycha.
Uznaliśmy z kolegami z dzielnicy, że nasz klub nas potrzebuje, i zmyślając jakieś bajki o biwaku, wbiliśmy w nocny pociąg do Wrocławia. Gdy pociąg odjeżdżał ze stacji Gdańsk Główny, okazało się, że niewielu kibiców podzielało nasz entuzjazm. W przedziałach zameldowało się jakieś 70 osób. Zawód! Myślałem, że na decydujący bój o utrzymanie wybierze się większa grupa….
Na tamtym wyjeździe debiutowało również paru obecnie wiodących na Lechii macherów, ale żadnego chrztu, żadnych pasów nie było…
Cała nocna podróż do stolicy Dolnego Śląska minęła spokojnie, a na miejscu wiadomo — przyjaźń. Jakieś pierwsze lepsze podwórko i z miejscowymi „kibicami” obalamy jedno wino marki Wino, potem drugie itd. Czas płynął fantastycznie, aż nagle zapadła cisza wręcz grobowa. Okazało się, że naruszyłem pewne tabu, wycierając „gwint” po jednym z fanów WKS.
— Co ty, małolat, sobie myślisz? Brzydzisz się po mnie pić winko? „To pewnie jakiś lokalny zwyczaj” – pomyślałem i w te pędy starszego, styranego przez życie kolegę jąłem przepraszać. Dalszy czas mijał malinowo.
Wreszcie zbiórka na „berzie”, jak się wówczas mawiało we Wrocku, lokalny przysmak, czyli knysza na szybko, coś na kaca i wbijamy się do jakiegoś włóczęgi południa, który miał nas dowieźć do Dzierżoniowa na mecz.
W końcu jesteśmy na miejscu. Starsi koledzy uczyli nas po drodze, jakie pieśni śpiewa się, gdy drużyna spada z ligi, bo każdy był pewien, że GKS Tychy wywalczy brakujący do pozostania w lidze punkt w Legnicy. Taki uroki polskich rozgrywek….
Lechia z Gdańska objęła szybko prowadzenie, a mecz ciągnął się jak flaki z olejem. Nie było internetu więc nie wiedzieliśmy, jak kształtują się wyniki na innych boiskach.
Nagle, nie wiadomo skąd — radosna wiadomość. Miedzianka prowadzi 3:1. Końcowy gwizdek i szał radości! Pierwszy w nasz sektor wpadł Marcin Kaczmarek, dziś trener Wisły Płock, potem Mirek Giruć, Tomek Unton, Darek Gładyś i reszta piłkarzy, tratując stadionowy płotek.
Byliśmy wtedy naprawdę szczęśliwi. Przez rok tylko, bo jedynie o tyle udało się odroczyć egzekucję. Potem był spadek, różne fuzje, chuje muje, ale odcierpieliśmy za grzechy, by powrócić do elity.
Po wszystkim okazało się, że legnickich piłkarzy zmotywowała do walki wspólna zrzutka działaczy Lechii, Arki oraz trójmiejskiego producenta wody mineralnej.
Powrót minął radośnie. Oczywiście wrocławscy przyjaciele zadbali o wyposażenie nas w owocowe frykasy na drogę powrotną.
Zaliczyłem kilkanaście, może trochę więcej wyjazdów. A refleksja nad moją karierą wyjazdowicza przyszła w królewskim Krakowie. Jeden kolega przypomniał sobie, że kiedyś na kolonii poznał dziewczynę z Nowej Huty. Pojechaliśmy tam, a gdy zbliżała się godzina meczu, autobusem postanowiliśmy przemieścić się w okolice ulicy Reymonta. Wsiadamy, cały bus wypełniony chłopakami w szalikach z Białą Gwiazdą. Jest dobrze. Ale gdy tylko autobus ruszył, okazało się, że to… Cracovia przebrana za wiślaków. Trochę nas pokopali, zabrali szaliki i flagę „Lechia Kamionka”. Uszliśmy z życiem, na następnym przystanku udało się wysiąść…
W sumie jestem im nawet wdzięczny. Trochę pobolało, ale szybko przeszło. Może dzięki temu nie stałem się nałogowym wyjazdowiczem? Może i lepiej?
MACIEJ SŁOMIŃSKI