Futbol pozwolił mi być w wielu różnych miejscach. Mecz to jedynie 90 minut, nierzadko marnej rozgrywki, liczy się to co przed i po. No i jak mówią przepisy – gol strzelony na wyjeździe liczy się podwójnie…
* * *
Estadio Vicente Calderón to stadion Atlético Madryt. Znajdujący się zresztą przy Paseo de los Melancólicos. Czyli Pasażu Melancholików…
Zresztą melancholia często dopada człowieka podczas podróży, czekania gdzieś na dworcu czy lotnisku, podczas gdy powinno się być w domu z rodziną. A może to nie melancholia, a kac? Bo przecież te wypady bywają mocno zakrapiane, nie oszukujmy się.
Byłem na Atlético podczas marcowej dwudniówki w stolicy Hiszpanii w 2010 roku. Najpierw Real z Lyonem w Lidze Mistrzów, a nazajutrz „Atleti” ze Sportingiem Lizbona w Lidze Europy. Piękna sprawa wyskoczyć tak sobie do Hiszpanii na chwilę z zimowej Polski o tej porze.
Co dziwne, bilety na pierwszy z tych meczów odbieraliśmy… w okolicach Estadio Vicente Calderón właśnie. Tam jeszcze raz okazało się, że nie ma większego szczęścia, niż spotkać rodaka na obczyźnie. Na początek zostałem życzliwie ostrzeżony, że powinienem ukryć biało-zielone barwy Lechii, jeśli nie chcę mieć ubytków w uzębieniu.
Dlatego, że „Rojiblancos” łączy przyjaźń z Ruchem Chorzów. Jak pokazały ostatnie wydarzenia z okolic Sewilli, nie były to czcze pogróżki.
Zaraz potem inny polskojęzyczny fan „Atleti” zaoferował pomoc w kupnie biletów na czwartkowy mecz Ligi Europy. Pieniądze chciał teraz, a bilety zamierzał wręczyć przed meczem, o właśnie tu w tym miejscu, gdzie teraz stoimy. Do teraz dziwię się, czemu nie skorzystaliśmy z tak fantastycznej oferty.
Podczas wcześniejszej wizyty w Barcelonie na własne oczy widziałem, czemu stolica Katalonii jest liderem w niechlubnej klasyfikacji złodziejstwa. Niestety, nikt z nas nie sprawdził, że Madryt znajduje się na wysokim czwartym miejscu w tej tabeli. Sztuczny tłok w metrze, chwila moment i Pan K. został bez portfela, czyli bez dowodu, paszportu, kart kredytowych, prawa jazdy i co najgorsze: bez karnetu na Lechię. Gol strzelony na wyjeździe liczy się w jakimś sensie podwójnie, ale na wyjazdach trzeba też podwójnie uważać. Trzeba było podzwonić po całym świecie, w środku nocy poblokować karty, a potem ukoić w barze skołatane nerwy.
W czwartkowy ranek, gdy relaksowaliśmy się na Plaza Mayor i w okolicach, pechowego Pana K. czekała wizyta w ambasadzie RP w Madrycie. Był przecież bez papierów, a mimo wszystko chciał wrócić do Polski.
Z tego, co opowiadał K., różne rzeczy przychodziły mu do głowy, gdy tak siedział i czekał. Ale najbardziej cytat z „Misia”: „Tu jest kiosk z Ruchu, ja tu mięso mam”. Czyli tak jakby pracownicy ambasady mówili interesantom: „Dajcie nam, ludzie, święty spokój”. Po co jechać do Nowej Huty, jak w ambasadzie komuna w pełni?
Parę przykładów: ambasada przyjmuje interesantów jedynie od 10:30 do 13:30, nowy paszport kosztuje 100 euro (w Polsce, z tego, co pamiętam, jakieś 90 zł), czekać trzeba trzy miesiące (u nas w kraju – góra miesiąc). Facetowi, który przyjechał z Saragossy (400 km) nie dali paszportu, bo miał zdjęcie trochę nie tego. Innemu, który chciał wyrobić papiery dwumiesięcznemu dziecku, też się nie udało. Tylko bombę podłożyć. Ostatecznie Pan K. miał więcej szczęścia niż rozumu i dostał tymczasowy paszport.
Gdybym mieszkał w Madrycie, bez wątpienia chodziłbym na Atlético. Tutaj można poczuć się jak w Polsce. Przed meczem widać trochę miejscowej patologii w dresach, popijającej tani alkohol. Idealnie (jak kameleony) wtopiliśmy się w tłum.
Jak się wejdzie do środka, zaczyna człowiek rozumieć, dlaczego Atlético zamierza się wyprowadzić z Vicente Calderón. Nie jest to na pewno stadion na miarę XXI wieku, w porównaniu ze stadionem Philipsa to zabytek, w drodze na trybunę odpada tynk oraz inne atrakcje. Socios „Atleti” nie chcą o przeprowadzce słyszeć, ciężko zmienić przyzwyczajenia nabyte przez lata, ale zburzenie Calderón jest przesądzone. Na miejscu stadionu staną budynki mieszkalne. Może to pomoże częściowo spłacić gigantyczny dług „Los Colchoneros”, nie malejący pomimo sprzedaży kolejnych gwiazd.
Atmosfera podczas meczu ze Sportingiem raczej senna. Ludzie przychodzą, żeby się spotkać i pogadać, co słychać. Wyglądało na to, że Ligę Europy mają w głębokim poważaniu.
Bardziej słyszalni byli goście z Portugalii, którzy szczelnie wypełnili swój sektor. Miejscowym dopingować się za bardzo nie chciało, ale przecież już dzieci w przedszkolu wiedzą, że nie mówi się z pełną buzią, a co dopiero śpiewa. Nieopodal siedziały panie w średnim wieku z wiklinowymi koszami pełnymi żarcia. Wiele osób pochłaniało pestki słonecznika. To popularny sposób zajęcia czymś rąk również na Śląsku. Może w ten sposób powstała zgoda Ruchu i Atlético, że „Niebiescy” w podzięce przysłali do Madrytu dwa tiry pełne słoneczników?
Szkoda, że Pan M. (bardzo zmęczony wcześniejszym zwiedzaniem) odzyskał świadomość dopiero w 90. minucie i przez trzy doliczone próbował pociągnąć doping, na co w osłupieniu patrzył cały sektor.
MACIEJ SŁOMIŃSKI