Na trzy kolejki przed końcem rozgrywek Ekstraklasy sezonu 2013/14 jest już niemal pewne, że pożegnają się z nią Widzew Łódź i Zagłębie Lubin. Konkurencja była spora, bo wszyscy z zainteresowanych zrobili dużo, żeby akurat oni mogli zagrać w przyszłym sezonie w Chojnicach i Nowym Sączu. Przez obu prawdopodobnych spadkowiczów przewinęło się w tych rozgrywkach siedmiu różnych trenerów, a pensje pobierało dwudziestu dziewięciu obcokrajowców. Czyli wszystko zgodnie z modelem, który od dawna ma w Ekstraklasie wielu zwolenników. Chorym modelem.
Podane wyżej statystyki przerażają, a cieszyć może jedynie to, że nieco lepiej wyglądają one wśród klubów górnej ósemki – przez nie przewinęło się 63 obcokrajowców, ale co najmniej kilkunastu z nich, to piłkarze „robiący różnicę”. Trenerów było w sumie trzynastu, w tym cztery kluby nie zmieniły ich ani razu, a problemy Górnika Zabrze, który zatrudniał aż czterech szkoleniowców wzięły się z tego, że selekcjonerem został Adama Nawałka. Podobne praktyki dawno przeszły już jednak do porządku dziennego i mało kto chce dostrzegać w nich problem. Spółka Ekstraklasa SA ramię w ramię z PZPN idą w stronę zwiększenia atrakcyjności ligi, zajmują się reformami mającymi zapewnić emocje w każdej kolejce rozgrywek, a z takimi patologiami przestały już walczyć. Bezskuteczne odwoływanie się do zdrowego rozsądku ludzi zarządzających klubami już dawno przestało mieć sens, bo odwoływać się nie ma do czego. Pojawiające się pomysły wymierzenia w szkoleniowców/kluby przepisami, zabraniającymi prowadzenia kliku drużyn w jednym sezonie i ustalenie limitów obcokrajowców to przyznanie się do tego, że polskimi klubami rządzą kretyni, z którymi walczyć trzeba przepisami. Bo innej drogi chyba nie ma. ( TUTAJ czytaj o upadku polskiej myśli szkoleniowej).
Tak spadało Zagłębie…
Trenerskie głowy jako pierwsze zaczęło ścinać w tym sezonie Zagłębie Lubin, które zwolniło Pavla Hapala po… dwóch kolejkach. Czech pracował na Dolnym Śląsku przez niemal dwa lata, czyli teoretycznie czas w zupełności wystarczający, żeby ocenić jego umiejętności. Oczekiwań władz klubu i kibiców nie spełnił, ściągając sporą ilość piłkarskiego szrotu, który właśnie spuszcza lubinian z ligi, ale nie spełniał ich ani w swoim pierwszym, ani drugim sezonie w Lubinie. Tamtejsi działacze potrzebowali jednak dwóch dodatkowych kolejek nowych rozgrywek, aby dojść do wniosku, że Hapal się nie nadaje, wcześniej pozwalając mu przygotować drużynę do sezonu i ściągnąć potrzebnych mu zawodników. ( TUTAJ czytaj o tym, jak Zagłębie przegrało… Ekstraklasę).
Zagłębie przejął Adam Buczek, a działacze dwa miesiące zastanawiali się, czy to szkoleniowiec tymczasowy, czy może jednak na stałe. Jak punktował, mówili, że może jednak zostanie. Jak przegrywał, że „trenuje tymczasowo”. Ostatecznie Buczkowi podziękowano i zatrudniono Oresta Lenczyka, który miał chwycić szatnię za gardło i sprawić, żeby Zagłębie zaczęło grać na miarę oczekiwań. Okazało się, że namieszał tam jeszcze bardziej. Dość postawy piłkarzy mieli kibice, którzy wzięli sprawy w swoje ręce. I to dosłownie, przyczyniając się do przewietrzenia zatęchłej lubińskiej szatni.
Lenczyk, mimo że trenerem bywał przyzwoitym, to do transferów nosa nigdy nie miał. Potwierdził to zimą ściągając do Lubina takich asów jak Elvedin Dżinić, czy Johan Bertillson. Przez Zagłębie przewinęło się w tym sezonie trzynastu obcokrajowców. Przyzwoite mecze trafiały się Pawłowi Widanowowi, czasami pokazał się David Abwo, ułatwione zadanie miał Silvio Rodić, wchodząc do bramki w której wcześniej stał Michał Gliwa. Przepadli piłkarze z lubińskiej akademii, która według legend szkoli najlepiej w kraju. Ale przede wszystkim zawiedli zawodnicy, wcześniej wyróżniający się w Ekstraklasie – Łukasz Piątek, Aleksander Kwiek, czy Miłosz Przybecki – którzy latem dostali w Lubinie kontrakty ustawiające ich na kolejnych kilka lat.
Na cztery kolejki przed końcem Lenczyka zastąpił Piotr Stokowiec, zostając czwartym trenerem Zagłębia w tym sezonie. Ze słusznością tej zmiany można polemizować, po Lenczyku widać było, że nic nowego nie wymyśli, ale gorszego momentu nie można było wybrać. Bo co mógł zrobić Stokowiec przez cztery kolejki? Na początek przegrał u siebie z Cracovią i szansę lubinian na utrzymanie zmalały do minimum.
… tak Widzew…
Łodzianie oszukiwali przeznaczenie przez kilka ostatnich sezonów, jednak prowizorka kiedyś skończyć się musiała. Wieczne testowanie graczy zewsząd i podpisywanie kontraktów z przypadkowymi zawodnikami i tak zdawało egzamin zaskakująco długo. Widzew zaczął sezon słabo i po ośmiu kolejkach pracę stracił trener nr 1, Radosław Mroczkowski. W Łodzi pracował od czerwca 2011 r. Dwukrotnie udało mu się Widzew utrzymać, co biorąc pod uwagę anormalne warunki panujące w klubie, było sporym sukcesem. Oczywiście to Mroczkowski w dużej mierze odpowiada za to, że Widzew zalała fala anonimowych obcokrajowców, z Aleksandarem Lebedevem i Igorem Alvesem na czele, swoją drużynę kleił jednak z tego co podrzucili mu działacze. ( TUTAJ zobacz jedenastkę wstydu Widzewa – oni nigdy nie powinni zagrać w Ekstraklasie!).
Mroczkowskiego zastąpił szkoleniowiec nr 2, Rafał Pawlak. Według działaczy miał być trenerem tymczasowym, później twierdzono, że zostanie do końca sezonu, aż oczywiście w końcu pokazano mu drzwi, uznając, że nic nie podziała na drużynę lepiej niż zmiana trenera. Bo Widzew Pawlaka punktował jeszcze gorzej niż ten Mroczkowskiego, zdobywając ledwie siedem oczek w dwunastu spotkaniach i na dobre zadomowił się w strefie spadkowej. Samobójczej misji uratowania Ekstraklasy dla Łodzi podjął się trener nr 3, Artur Skowronek. A zaraz po nim na Piłsudskiego ściągnęli piłkarze, którzy mieli mu w tym pomóc.
Pomijając transfery „megagwiazd” polskiej ligi, Mateusza Cetnarskiego i Marka Wasiluka, w Łodzi zdecydowano się oczywiście na zaciąg zagraniczny. Macedończyk Yani Urdinow był w juniorach PSV Eindhoven, później zdobywał mistrzostwo Litwy i Bośni. Xhevdet Gela trafił do Polski z fińskiego Myllkosken Pallo-47. Kontrakty z Widzewem podpisali też 21-letni rosyjski bramkarz, Aleksiej Bierezin, z rezerw Rubina Kazań oraz 19-letni Czarnogórzec Igor Vujacić, przedstawiający się jako stoper. No, ekipa z którą utrzymanie, nie powinno być problemem. Skowronek w porę się jednak zorientował, że to zwykłe leszcze, a nie żadne młode wilki. Zamiast na Bierezina postawił na Patryka Wolańskiego i odkrył zawodnika który w Widzewie może bronić przez lata. Vujacić na boisku nie pojawił się na boisku ani razu, Ghela i Urdinow zagrali po pięć spotkań.
Po co Widzewowi byli ci goście? Nikt nie wie po co. No chyba, że przy Piłsudskiego postawiono na myślenie długofalowe i rozpoczęto budowę drużyny na przyszły sezon na zapleczu Ekstraklasy. Bo ściągnięcia piłkarzy, z których niektórzy nigdy nie rozegrali nawet meczu w seniorskiej drużynie, nie mówiąc o takiej, która ma się bić o utrzymanie, inaczej wytłumaczyć się nie da. Idę jednak o zakład, że żaden z wymienionej czwórki w przyszłym sezonie w barwach Widzewa nie wystąpi.
… do walki włączył się też Śląsk…
Śląsk Wrocław zdobywając w sezonie 2010/11 wicemistrzostwo kraju miał w kadrze pięciu obcokrajowców, z których czterech grało w podstawowej jedenastce i decydowało o obliczu drużyny. Sezon później, kiedy wywalczył mistrzostwo, miał ich już siedmiu, ale proporcje w wyjściowym składzie się nie zmieniły. Teraz Śląsk gra o utrzymanie, mając w kadrze trzynastu stranieri. Majstersztykiem wrocławian było zakontraktowanie latem Sebino Plaku. Do brązowego medalisty poprzedniego sezonu, szykującego się do walki w europejskich pucharach, bez żadnych testów trafił 28-letni Albańczyk, który poza ojczyzną przez całą karierę rozegrał dwa mecze w lidze norweskiej. Żeby chociaż dostał do podpisania roczny kontrakt, ewentualnie z opcją jego przedłużenia. Nic z tego – na stół trafiał trzyletnia umowa, a Plaku z uśmiechem na ustach złożył na niej swój podpis. Ale kto by się nie uśmiechał, gdyby zaproponowano mu pewne trzyletnie wynagrodzenie za wykonywanie zawodu, którego wykonywać nie umie.
W przerwie zimowej, żeby ratować sezon i włączyć się do walki o miejsce w ósemce, do stolicy Dolnego Śląska ściągnięto Juana Calahorro, Flavio Paixao, Lukasa Droppę, Toma Hateley’a i Roberta Picha. Dwóch pierwszych nie grało w piłkę od ponad pół roku, z Droppą pożegnał się, walczący o utrzymanie w Gambrinus Lidze, Banik Ostrawa, a Hateley był rezerwowym w trzeciej lidze angielskiej. Co najlepsze, wszyscy oni zostali zakontraktowani na życzenie Stanislava Levy’ego, który po kilku dniach został zwolniony, całe dobrodziejstwo inwentarza zostawiając Tadeuszowi Pawłowskiemu.
Najlepszym zimowym wzmocnieniem Śląska nie okazał się jednak nikt z wymienionych, a 23-letni Paweł Zieliński, wcześniej kopiący kilkanaście ulic dalej od Oporowskiej w barwach trzecioligowej Ślęzy. I to właśnie on jest najlepszym przykładem na to, jak bardzo chora jest nasza piłka. Zieliński zanim pojawił się w Ślęzie grał m.in. w Orle Ząbkowice Śląskie i Bielawiance Bielawa. Przychodząc do Śląska zaliczył skok o trzy poziomy ligowe. I co? I takiego Calahorro czy Droppę bije na głowę. Ilu takich jak on gnije w niższych ligach, bo wszelkiej maści skauci i dyrektorzy wolą pooglądać Gavisha na filmiku z youtube’a? ( TUTAJ czytaj o tym jak się testuje w Polsce i ile kosztuje samo przetestowanie jednego zawodnika).
Kilka lat temu wrocławianie wysłali swoich przedstawicieli, z Krzysztofem Paluszkiem na czele, do Ameryki Południowej, żeby tam szukali ewentualnych wzmocnień WKS-u. Po ich powrocie zorganizowano konferencję, na której Ci obwieścili, że owszem, kilku graczy znaleźli, ale nie są w stanie konkurować finansowo z klubami ze wschodu Europy. Bo wypatrzyli akurat takich zawodników, którzy albo byli gwiazdami tamtejszych lig, albo już dopinali swoje transfery za parę milionów euro do Szachtara, Rubina etc. To trochę tak, jakby ci sami ludzie pojechali na najbliższy mundial, a później zorganizowali konferencję i ogłosili, że wpadł im w oko pewien Portugalczyk grający z nr 7 na koszulce, ale klub nie jest w stanie sprostać jego finansowym oczekiwaniom i rezygnuje z transferu. Dziwnym trafem parę lat po słynnym wyjeździe, za milion euro odchodził ze Śląska nie przywieziony wtedy do Młodej Ekstraklasy Alexandre, a wyciągnięty z oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Kluczborka, Waldemar Sobota.
…oraz reszta grupy spadkowej
Piast Gliwice bił się o ligowe podium nie wtedy, kiedy miał w składzie Rabiolę, a na obronie Herberta, ale odpowiednio Marcina Robaka i Damiana Zbozienia. Drugi z nich dostał przed sezonem dobrą ofertę z Rosji i trudno było go zatrzymać w Gliwicach, jednak odejście Robaka to w dużej mierze zasługa działaczy Piasta. Prezes gliwiczan, Jarosław Kołodziejczyk, tłumaczył, że napastnik domagał się podwyżki, choć parę miesięcy wcześniej podpisał przecież umowę na konkretnych warunkach. Władze klubu nie chciały się na to zgodzić, więc ich drogi się rozeszły. Kołodziejczyk uznał, że lepiej niż na Robaka, pieniądze przeznaczyć na Collinsa Johna i Rabiolę.
Janusz Filipiak miał już tak dość Wojciecha Stawowego, że zwolnił go na cztery kolejki przed końcem sezonu. Rzekomo dlatego, że zagrożony był ligowy byt Cracovii. Krakowska „Moda na sukces” więc trwa, a burzliwa historia związku Filipiaka ze Stawowym ma swoją kolejną odsłonę. Był już w niej dziesięcioletni kontrakt i wypowiedzenie go po kilku miesiącach obowiązania, była zgoda i kolejna szansa na poprowadzenie drużyny, był awans do Ekstraklasy i niezła runda jesienna. Gdyby zapytać dziś Filipiaka, czy uważa Stawowego za dobrego trenera, pewnie nie umiałby odpowiedzieć. Teraz był zdesperowany do tego stopnia, że uznał, że tym czego potrzebuje jego klub w ostatnich czterech kolejkach sezonu, jest nowy trener. Krótkoterminowa umowa o dzieło, bo przecież w kolejnych rozgrywkach Cracovię poprowadzić ma Waldemar Fornalik. „Ratownika” Filipiak znalazł oczywiście bez problemu. Za parę lat i tak pewnie znowu zatrudni Stawowego.
Podobnie burzliwy jest związek prezesa Jagiellonii Białystok, Cezarego Kuleszy i Michała Probierza. Po trzech latach od ostatniego rozstania, Kulesza zaproponował Probierzowi powrót, a ten nie zwykł przecież odmawiać nikomu. Mimo, że Jagiellonia ani nie dorobiła się kompleksu boisk treningowych, ani Białystok lotniska, Probierzowi przestało to chyba przeszkadzać. Zastąpił Piotra Stokowca, w momencie gdy ten wciąż miał szanse na awans do czołowej ósemki (choć rzeczywiście był on mało realny), a wcześniej tego samego Probierza wyrzucił z rozgrywek Pucharu Polski i wprowadził Jagiellonię do półfinału (który Probierz przegrał).
Zimą Stokowiec razem z Kuleszą przyklepali transfery piłkarzy, którzy mieli wprowadzić „Jagę” do ósemki. Na Podlasie zjechali m.in. Nuno Henrique, Targino, Sebastian Rajalakso, Joel Peruovo i Roberts Savalnieks. Pierwszy wciąż nie zdążył zadebiutować, a z drugim już rozwiązano kontrakt. Rajalakso i Peruovo zostali przesunięci do rezerw jak tylko w klubie pojawił się Probierz. Największą karierę w Białymstoku zrobił Savalnieks, bo wciąż ma okazje trenować z pierwszym zespołem. W lidze wystąpił trzy razy, za każdym razem wchodząc z ławki. ( TUTAJ czytaj o setkach testowanych, słabych piłkarzy).
W Koronie i Podbeskidziu wcale dużo lepiej nie jest. Kielczan prowadziło w tym sezonie trzech trenerów, bo w momencie zwalniania Leszka Ojrzyńskiego działacze klubu wciąż rozglądali się za jego następcą. Na rynku transferowym Korona też potrafiła zaryzykować, dokonując jednej z najdziwniejszych transakcji tego sezonu i wypożyczając z kazachskiego FK Astana 21-letniego Abzała Biejsiebiekowa. Podbeskidzie tradycyjnie postawiło na bliżej nieznanych zawodników zza naszej południowej granicy, ale chociaż trenera przechwyciło dobrego, w miejsce Czesława Michniewicza zatrudniając wspomnianego wcześniej Ojrzyńskiego. Jeżeli nie będziemy świadkami kolejek cudów, to były trener Korony powinien utrzymać Ekstraklasę dla Bielska-Białej bez większych nerwów.
Witamy w Ekstraklasie
Możemy być jednak spokojni – już niedługo kolejna przerwa w rozgrywkach, podczas której przez mecze sparingowe naszych drużyn przewiną się dziesiątki parodystów, a duża część z nich dostanie kontrakty. Będą testowani kolejni studenci z przerobionym CV, rezerwowi z drugiej ligi rumuńskiej i wszyscy inni, którym powiedziano, że jak chcą zarabiać na życie kopaniem w piłkę, a nie potrafią tego robić, to niech spróbują w Polsce. Trenerska karuzela zacznie kolejny obrót, więc ci którzy akurat teraz pracy nie mają, martwić się nie powinni, bo pewnie już w sierpniu rozdzwoni się ich telefon. Cóż, to jest Ekstraklasa, tego nie ogarniesz.
MATEUSZ KOWALSKI
Fot. Norbert Barczyk/Pressfocus